-Jesteś dobrym dowódcą i wojownikiem czemu ktoś taki jak ty służy Baronowi?
-Jesteś dobrym dowódcą i wojownikiem czemu ktoś taki jak ty służy Baronowi?
-Jesteś dobrym dowódcą i wojownikiem czemu ktoś taki jak ty służy Baronowi?
To jedno pytanie bez przerwy powtarzało mu się w głowie. Czemu on właściwie służył ten świni?! Przecież kiedyś był prawdziwym rycerzem.
On niskiej, nie najniższej rangi szlachcic dzięki zwycięstwu w turnieju został zaproszony do jednego z licznych zakonów rycerskich.
Zaczął od najniższej rangi. Ciężko trenował i walczył.
Jednak wśród innych rekrutów wyróżniała go rządza krwi. Cieszył się z walki bardziej niż inni, za co często był upominany.
Nikt jednak nie wątpił w jego umiejętności i po trochu piął się w górę hierarchii zakonnej. W końcu sam stanął na czele grup rycerskiej.
Tak mu upłynęło kilka lat życia. W tym czasie zakon bardzo się zmienił. Wszystko za sprawą śmierci mistrza zakonnego. Organizacja bardzo się zmieniła. Zamiast umiejętności zaczęły liczyć się pieniądze i wpływy rodzin rekrutów. W ten sposób cały zakon zaroił się od paniczyków o wątpliwych umiejętnościach. Teraz nie było szans by ktoś taki jak on został przyjęty.
Starzy weterani tacy jak on nie byli zadowoleni z obecnej sytuacji, ale byli uciszani.
Pewnego dnia wdał się w kłótnie z paroma młodymi paniczykami, którzy kwestionowali jego każdy jego rozkaz. Gdy już od dłuższego czasu nie przykładali się do treningów i znów pyskowali zdyscyplinował ich za pomocą pięści.
Ci poryczeli się jak małe dziewczynki i pobiegli do mistrza zakonnego. On zaś zrobił mu wykład o pieniądzach i wpływach. Następnie usunął go z zakonu. Po niedługim czasie baron znalazł go w karczmie i przyjął na służbę.
Ten w chwili słabości przyjął ofertę myśląc, że będzie miał pod sobą odpowiednią grupę zbrojnych. Jakże był głupi, widać alkohol naprawdę pozwala zobaczyć raj.
Życie szybko zweryfikowało jego marzenie. Oczekiwał oddziału żądnych walki facetów o ostrym spojrzeniu. Dostał bandę podrzędnych gamoni niewiele różniących się od pospolitych bandytów.
Na swoje nieszczęście już złożył przysięgę wierności i właśnie to go tu zatrzymało. Nie tylko z powodu samego honoru, ale i bardziej prozaicznego powodu. Najpierw wyrzucono go z zakonu, a później porzuciłbym by od tak służbę u barona?! Właściwie gdziekolwiek by nie poszedł, miałby zamknięte dziwi.
Było o tyle dobrze, że miał wolną reke. To co go jeszcze pocieszało to właściwie jedna, by nie powiedzieć jedyna z zalet tej bandy. Byli posłuszni jego pięści. Nie biadolili gdy któremuś, przywalił tylko uważali to za dowód siły i potwierdzenie tego, kto jest tu szefem.
Jednak prawdziwa walka stała się odległym wspomnieniem… no dobra czasem trafiali się bandyci lub zielonoskórzy. Orkowie mogli być niezłymi przeciwnikami… jednak jego praca ograniczała się głównie wymuszaniem posłuszeństwa na wieśniakach. Codziennie pluł sobie w brodę.
Co gorsza jego Pan, okazał się nic nie wartym wieprzem. Po jakimś czasie korupcja barona wyszła na wierzch. Korupcja i zbrodnie tak wielkie, że sam wielki arcykapłan publicznie go potępił. By pojmać Barona wysłano oddział rycerzy, o ironio z jego dawnego zakonu.
Tutaj nie bardzo miał wybór, jako kapitan Barona był współodpowiedzialny. Mógł zginąć w bitwie, ale stryczek nie wchodził w grę.
Tutaj spełniła się jego przepowiednia. Umiejętności rycerzy zakonnych rekrutowanych z paniczyków były na okropnie niskim poziomie. Gdyby byli tak dobrzy jak wtedy gdy go wyrzucono, to by ich pokonali.
Oto co otrzymywało się dając dojść do głosu paniczykom nie mającym umiejętności, ale posiadającym bogatych rodziców. Bardzo miłą niespodzianką było to, że całą akcją dowodził młokos, którego zdzielił pięścią.
Pozwolił zrobić sobie mały wykład, na temat jego żałosnych umiejętności. Mógł sobie zresztą na to pozwolić. Bitwa się skończyła, a on po raz pierwszy od dawna czuł się usatysfakcjonowany. Chciał po prostu posmakować słodyczy zemsty, nie mógł sobie tego odmówić. Odbijał te żałosne ataki gołą ręką, śmiał się widząc jego zapłakaną, obsmarkaną zrozpaczoną twarz. Gdy już się dość ubawił jednym kopniakiem powalił go na ziemie i zaczął dźgać mieczem. Nawet wtedy jego ofiara zasypywała go błaganiami i obietnicami gór złota, ale dla niego to wszystko było mniej wartościowe od zemsty.
Jedyną łyżką dziegciu w jego beczce miodu był Baron. Mimo, że przez całą bitwę się chował to, zachowywał się jakby sam pokonał wszystkich.
Mimo zwycięstwa musieli opuścić obecne ziemię, mogli pokonać oddział rycerzy, ale nie całą armię.
Tak też opuścili. Ziemie teokracji i trafili tutaj na ziemie wygnańców.
Gdy przekroczyli pasmo górskie pościg zupełnie o nich zapomniał. Nie miał pojęcia czemu, w końcu byli o rzut kamieniem od granicy. No dobra byli blisko granicy teokracji i państwa magów, ale istniało tyle sposobów na pozbycie się ich bez zwracania uwagi. Poczynając od skrytobójców po truciznę. Jednak nic nie przychodziło, zupełnie nic. Baron się śmiał, a Kruk poczuł się znieważony. Baron w swym zaślepieniu myślał, że się go boją. Kruk potraktował to jak splunięcie mu w twarz i wraz z powiedzeniem, że nie jest wart zachodu.
Według niego kolejną głupotą było przejęcie tego kasztelu. Jego odległość od granicy to był jeden z powodów, ale innym było sąsiedztwo. Z jednej strony korporacja handlowa, która prędzej czy później będzie musiała coś zrobić z „Baronem” rozbójnikiem, a z drugiej fanatyk religijny. Niezbyt bezpieczne sąsiedztwo, ale o dziwo nikt z nich jeszcze nie palił się do walki.
Więc co mu zostało? Siedział w durnym kasztelu z jeszcze durniejszym panem, choć może powinien tu użyć bardziej haniebnego słowa.
Wszystko to skrócił temu magowi.
-Masz do mnie urazę za ten atak?
-Czemu nie tak dawno zrobiliśmy coś podobnego. To moja wina, że nie przewidziałem inwazji i się nie przygotowałem.
-Ja bym powiedział, że to bardziej wina Barona.
-Bez względu na to nie pomyślałem o takim ataku.
To była prawda spodziewał się ataku z północy, wschodu lub zachodu. Przez myśl mu nie przeszło, że atak mógłby nastąpić z podziemi. Kątem oka sprawdził stan swoich ludzi. Byli ściśnięci ale nikt nie rzucił się do ucieczki, za to kilku zerkało w przestrzenie między domami. Było to dla niego jasne jak słońce. Wrogowie są nie tylko za nimi, ale też między domami.
Otoczyli ich.
Zresztą z miasta wiodła tylko jedna droga ucieczki. Przez bramę. Tę drogę zdawała się blokować jedna osoba, jednak jej siła pozostawała nieznana. Próbował ocenić go po ekwipunku. Prócz czarnej szaty miał na sobie dziwny hełm i pancerz lamelkowy z nieznanego mu materiału, do tego ta laska zakończona czaszką. Instynkt przed nią ostrzegał, a dłonie pociły się coraz bardziej.
-Jesteś nekromantą?
Obcy wzdrygnął się.
-Myślałem, że ta domena magii została już całkowicie zapomniana.
-Ja słyszałem o tym tylko raz i myślałem, że coś takiego nie istnieje, aż do dziś.
-Ciekawe.
-Czego chcesz? Wątpię byś zaczynał tę rozmowę tylko po to by sobie pogadać.
-Racja. Potrzebny mi dobry dowódca. Ty nim zostaniesz!
Na te słowa laska zmieniła się w miecz.
-Atak!
Doskonale wiedział co znaczyły te słowa. Nie potrzebuje go żywego, dobrze wiedział, że wieśniacy też by mu nie darowali, pozostało tylko walczyć.
Jak myślał z alejek wypadli wrogowie. Mag natychmiast sparował cios jego miecza.
-Wystarczy nie dać ci wypowiedzieć zaklęcia!
-I tak zginiesz i zostaniesz po śmierci moim oficerem.
Bitwa weszła w ostatnią fazę.