Poprzedni rozdział: tutaj
Mój plan z wyczekaniem, na łowców przygód nie wypalił.
Chociaż według logiki gier, powinni istnieć różni eksploratorzy, którzy zajrzą
pod każdy kamień w poszukiwaniu nieznanego. Tutaj się wyłożyłem, czy w prawdziwym
życiu ktokolwiek jest skłonny ryzykować życie, gdy nic nie można zyskać.
Niewielu. Zwłaszcza że w okolicy jest spore ryzyko ataku goblinów i kto wie
czego jeszcze.
To jest właśnie moja podstawowa słabość. Nic nie wiem o tym
świecie, więc mogę tylko strzelać. Tym razem spudłowałem.
Czas przejść do nowego planu. Wyjdę poza loch, oczywiście
nie sam wezmę ze sobą eskortę. Dobra
myślę, że dwadzieścia szkieletów wystarczy. Do tego kilka eliksirów many i
trucizn. Czemu nie wziąłem mikstur leczniczych? Jestem nieumarłym, mikstury
lecznicze są dla mnie trujące, ale trucizna leczy już moje rany.
Lecznicze zabija, a zabijające leczy. Paradoks nieumarłego.
Dobra jeszcze tylko kostur. Poszukajmy w menu.
-Zgłaszam się mój panie.
-Mortimer jesteś latająca czaszką, a nie magicznym kosturem.
Zamiast odpowiedzi na moje słowa zaczął zmieniać swój
kształt. Górna część czerepu zniknęła, a od dołu zaczął się wydłużać. W końcu
przybrał formę magicznego kostura. Na końcu z jego otworzonego czerepu buchnął
niebieskozielony płomień, a w oczodołach i szczęce rozbryzgały podobne
płomienie.
-Tego się nie spodziewałem. Potrafisz mnie zaskoczyć. Po
tych słowach.
-Te słowa czynią mi zaszczyt Panie.
Ostatnie dni pokazały, że moje sługi mogą same sobie dać
radę przy odpieraniu dotychczasowych intruzów. Więc mogę bez większych
zmartwień powierzyć im loch, chociaż zdecydowanie wolałbym jakiegoś pakera do
obrony serca lochu. Zresztą pora na polowanie.